poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Pożegnanie z terenem [Ania]


W sobotę pożegnaliśmy się z Krobią i Gostyniem. Po powrocie do Poznania pierwsza rzecz, którą chyba wszyscy zrobili, to odpoczynek i popołudniowa drzemka. Wieczorem przyszedł czas na refleksję…

Wydaje się, że tak, jakby wczoraj – planujemy nasz pobyt w tym małym miasteczku, „wyławiamy” potencjalnych chętnych do odbycia wywiadu, oraz czynimy inne przygotowania –  w domu i na uczelni. Pobyt w Krobi minął bardzo szybko i można by zapytać: czy to faktycznie już? Tak jak w którymś z wcześniejszych postów pisała Marcelina, musieliśmy włożyć wiele wysiłku, żeby przekonać do siebie Krobian, ile „podchodów” musieliśmy zrobić, aby nawiązać jakieś kontakty z mieszkańcami…

Patrząc jednak wstecz, mogę śmiało powiedzieć, że udało się nam jednak przekonać do siebie grono osób. Ba, myślę, że zawiązaliśmy też kilka znajomości. Chcę bardzo podziękować spotkanym na swojej drodze osobom za okazane wsparcie i pomoc w trakcie naszych badań w Krobi.

Dziękuję Tym wszystkim, którzy tak życzliwie nas przyjęli – panu burmistrzowi, jego współpracownikom, Pani Agnieszce z Centrum Kultury oraz wszystkim mieszkańcom miasta.

Dziękuję mieszkańcom za te przegadane godziny, za możliwość wejścia tam, gdzie zwykły śmiertelnik nie ma na co dzień wstępu, oraz że mogliśmy poznać historie rodzin i opowieści o miejscowości.

Wielkie podziękowania należą się też Zbyszkowi, harcmistrzowi, który w każdej chwili służył nam pomocą, „organizował” kontakty z mieszkańcami, zarażał nas radością i optymizmem, dzięki czemu stał się naszym „aniołem stróżem”.

Jestem wdzięczna Krzysztofowi i Gosi (oraz innym członkom zespołu) za pokazanie nam jak  się gra i tańczy na Biskupiźnie.

Dla mnie, osoby pochodzącej z Południowego Podlasia była to też okazja do poznania innego regionu Polski – jego zwyczajów, obrzędów, architektury, tradycji. Miałam okazję przekonać się, że Wielkopolanie są równie gościnni jak Podlasiacy.

Dziś wiem, że Krobia jest miejscem, do którego zawsze z wielkim sentymentem będę wracać. Nie tylko myślami, ale też ciałem. Już wkrótce, w maju pojawię się znów, ale tym razem jako turystka. Tak więc Krobio, do ponownego zobaczenia!
 
Fot. Anna Siemakowicz
 

sobota, 23 kwietnia 2016

Kto jest kim?

Przyszedł czas na przedstawienie uczestników badań terenowych w Krobi. Oto my! Oficjalnie studenci, doktoranci oraz pracownicy Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM, mniej oficjalnie: zagorzali badacze terenowi :)


 
Fot. Marek Hałas

Niewidzialne nici [Asia i Ala]; Ostatni wywiad [Bartek i Asia]


Niewidzialne nici [Asia i Ala]


Podczas naszej pracy w Krobi, wiele razy słyszałyśmy, że prawdziwa Biskupizna leży poza miastem. Dlatego, ostatniego dnia pobytu postanowiłyśmy poszukać jej właśnie tam. Pożyczyłyśmy rowery i wyruszyłyśmy przed siebie. W miejscach, gdzie budynków jest mniej, najbardziej uderza ukształtowanie terenu – płaskie. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać tylko zielone pola. Spichlerz Wielkopolski. Polne drogi, wiosenne słońce, mijające nas traktory. Jednak nawet one nie zakłócały idyllicznego spokoju. Podczas naszej wycieczki kilka razy się zgubiłyśmy, ale każdy, kogo pytałyśmy o drogę, chętnie nam pomagał. Z większości wiosek, które odwiedziłyśmy widać było majaczącą na horyzoncie wieżę krobskiego kościoła. Jakby czujne oko jego patrona, świętego Mikołaja, obserwowało okalające miasteczko wsie. Jakby wszystko było połączone niewidzialną nicią. Każdy dom, każde drzewo z małym krzyżem na czubku różowej wieży. Zrozumiałyśmy, że Biskupizna może istnieć tylko dzięki temu połączeniu.

 
Fot. Alicja Maciejewska

Fot. Alicja Maciejewska

Fot. Alicja Maciejewska

Fot. Alicja Maciejewska

Fot. Alicja Maciejewska

Fot. Alicja Maciejewska

Fot. Joanna Urbańska
 
W Krobi słyszałyśmy, że Biskupizna jest poza miastem. A poza miastem usłyszałyśmy, że „Biskupizny już nie ma”. Jednak dla nas, ona istnieje - właśnie w zielonych polach, życzliwych ludziach i tej niewidzialnej nitce, która łączy wszystko.

 

Ostatni wywiad [Bartek i Asia]
Jako, że notatkę otwierającą nasz wyjazd tworzyłem razem z Pauliną, zaszczyt pisania tej ostatniej, wyjazdowej współdzielę razem z Asią. Dzień dziewiąty naszych badań terenowych to dla połowy naszej grupy był już czas odpoczynku, dla reszty czas na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik, nadrobienie zaległości i podziękowanie informatorom którzy pomogli nam w ustanowieniu naszej sieci kontaktów. Wisienką na torcie miał być dzisiejszy wywiad który miał zostać przeprowadzony w ratuszu, ale niestety, za duże przywiązanie się do tego jednego kontaktu mogło mi zepsuć plan całego dnia, jak mówi stara zasada „nigdy do końca nie ufaj informatorom”. Mimo tego, nie odczuwałem presji z tego powodu poszedłem do naszego krobskiego azylu (kina), i nawet nie minęła godzina gdy zacząłem ten jeden, ostatni wywiad robić z kompletnie inną osobą. Uświadomiło mi to tyle, że teren stał się dla mnie przyjazny, w końcu. I tak, mimo tego, że w Krobi po tylu dniach usłyszeliśmy tyle historii, doznaliśmy tylu odmów, i schodziliśmy tyle kilometrów, to czas spędzało się świetnie i damy w końcu odpocząć mieszkańcom, pozbawiając ich lęku przed wyjściem z domu kiedy po mieście grasują głodni informacji studenci. No, przynajmniej na jakiś czas.
 

Fot. Bartosz Suwiczak

Fot. Marta Machowska
 
Fot. Bartosz Suwiczak

 

Fot. A. W. Brzezińska, M. Hałas, M. Machowska
 
 

 

piątek, 22 kwietnia 2016

Opowieści niesamowite [Ala]


Opowieści niesamowite [Ala]

 

Fot. Alicja Maciejewska
 
Dzięki rozmowom z mieszkańcami nasza mentalna mapa Krobi nieco różni się od tej realnej. Pojawiają się na niej budynki, które już nie istnieją, a czasami pełnią inne funkcje – np. całkowicie rozebrany trzeci dworzec kolejowy, kościół ewangelicki na miejscu dzisiejszego centrum kultury, szkoła ewangelicka będąca dziś budynkiem mieszkalnym… Ale najbardziej ekscytujące jest słuchanie o miejscach, których istnienie owiane jest legendą.
 
Fot. Marta Machowska
 
 Główną miejską legendą jest historia o przejściu podziemnym. W wersji podstawowej, najbardziej rozpowszechnionej, przejście to miałoby sięgać od kościoła św. Mikołaja do Pałacu na Fosie (zwanego również Pałacem Ślubów i Wyspą Kasztelańską).  Ale słyszeliśmy też wersje, jakoby miało iść aż do obecnie czynnego dworca PKP, znajdującego się na skraju miasta. Ktoś twierdził nawet, że ponoć dochodzi aż do Gostynia, do klasztoru na świętej Górze!
 
Fot. Alicja Maciejewska
 
Fot. Alicja Maciejewska
 
Fot. Alicja Maciejewska
 
Czy przejście istnieje, czy nie, tego nie wiadomo. Jeden z rozmówców twierdził, że ze względu na wiedzę archeologiczną dostał niegdyś pozwolenie od proboszcza na kopanie od strony kościoła. Mówi, że znalazł wszystko, tylko nie owo przejście. Ale inny pan mówił mi, że jeszcze jego starsi o 10 lat koledzy przechodzili tym przejściem i buszowali po Starej Szkole (która znajdowała się w Pałacu na Fosie) w czasie jej remontu. A potem fosę oczyszczali i ponoć niebezpiecznie byłoby teraz tam schodzić, bo może jest zalane…

Inną historią jest historia wieży kościoła św. Mikołaja, którą też poznawaliśmy stopniowo. Najpierw po prostu słyszeliśmy, że się zawaliła. Potem, że zawaliła się dwa razy. A wreszcie, że w sumie zawaliła się trzy razy – najpierw raz, kiedy była jeszcze po stronie zakrystii, a potem dwa razy, kiedy znajdowała się już w obecnym miejscu. Przyczyny tych zdarzeń również należą do sfery domysłów. Większość osób mówi, że to dlatego, że kościół stoi na bagnach. Ale pojawiły się też głosy, że wieża była zbudowana z ogromnych głazów, zbyt słabo połączonych zaprawą, która z czasem się wykruszyła. Do tej wersji nawiązuje trzecia hipoteza, zgodnie z którą  kilka z tych wielkich kamieni u dołu zostało wyciągniętych, żeby stworzyć zadaszone miejsce dla regularnie przyjeżdżających tu na handel dominikanów. W efekcie wywołało to zawalenie wieży. Gdzie leży prawda? Być może, jak zazwyczaj, po środku…

A kiedy wracamy do kwatery w Gostyniu, też zdarza nam się odkrywać ciekawe, zapomniane przez ludzi miejsca. Jak np. faktorię win z 1903 roku...

 
Fot. Alicja Maciejewska
 
Fot. Alicja Maciejewska

Napisy z czasów PRL. Fot. Alicja Maciejewska

Magazyn soków surowych/Wytłocznia soków. Fot. Alicja Maciejewska
 
Fot. Alicja Maciejewska
 



czwartek, 21 kwietnia 2016

Coś się kończy. Coś się zaczyna [Marcelina]; Kiedyś i dziś [Paulina]

Coś się kończy. Coś się zaczyna [Marcelina]
Jak to się mówi: nie ważne jak się zaczyna, ważne jak się kończy. W naszym przypadku początek był mozolny. Jadąc do Krobi spodziewałam się, że każdy będzie chciał ze mną rozmawiać i pozować mi do zdjęć. Niestety, nie było tak.
Pierwsze trzy dni spędzone w mieście stały się dla połowy naszej grupy źródłem frustracji. Nie wiedzieliśmy jak mamy przekonać do nas mieszkańców i jak pokazać, że chcemy ich tylko poznać jako ludzi – ot tak, po prostu. Że nie wymagamy naukowej wiedzy.
Po kilku dniach zaczęliśmy zauważać, że nasza obecność nie jest już postrzegana jako coś niewygodnego. Na ulicach zaczęliśmy poznawać napotkanych wcześniej ludzi, odwzajemnialiśmy uśmiechy. Staliśmy się sobie mniej obcy.
W środę dostąpiliśmy niezwykłego zaszczytu i mogliśmy zobaczyć miejsce, które nie jest dostępne dla wszystkich. Takie okazje zdarzają się raz w życiu, więc nie mogłam sobie odmówić obejrzenia panoramy Krobi z lotu ptaka. Dzięki pomysłowi Bartosza, przychylności proboszcza i wsparciu kościelnego wspięliśmy się na najwyższy szczyt w okolicy.
Nie zniechęciły nas strome schody i wyczerpująca wędrówka w górę. Nie zniechęciły nas ślady ptasiej obecności. Nie zniechęcił nas silnie wiejący wiatr. Nie zniechęciło nas przenikliwe zimno. Wytrwaliśmy. W zamian otrzymaliśmy niesamowite wspomnienia, które będą mi towarzyszyć przez długie lata. Bo w końcu kto może powiedzieć, że wspiął się na wieżę kościelną?
 
Tak jak wspomniałam we wstępie – nasza terenowa przygoda dobiega końca, jednak to nie znaczy, że na zawsze. Większość z nas już ma w planach przyszłe przyjazdy i spotkania z nowo poznanymi osobami.
Na początku odliczałam dni do powrotu do Poznania. Teraz odliczam dni, które mi jeszcze zostały w Krobi, bo boje się, że gdy stąd wyjadę nowopoznani o mnie zapomną, a ja zapomnę o nich. A tego z całego serca bym nie chciała.
Tak to już jest, że rozstania bywają trudne.
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
Kiedyś i dziś [Paulina]
 
Dzisiaj odkryłyśmy, że jednemu z mieszkańców Krobi zdarzyło się kiedyś studiować etnologię na naszej uczelni. Podczas rozmowy Alicja wspomniała o tym, że dostaliśmy za zadanie opisać dowolny budynek mieszkalny. Nasz rozmówca postanowił pomóc, podając naprawdę imponujący opis jednego z domów. Opis ten okazał się jednak być czymś zupełnie innym niż to, czego od nas oczekiwano. Skłoniło mnie to do refleksji nas tym, jak bardzo zmienia się z czasem podejście do warsztatu etnografa.
 
Wchodząc na Wikipedię bardzo łatwo możemy dowiedzieć się, że etnografia to „dyscyplina naukowa zajmująca się całościowym opisem i analizą kultur ludowych różnych społeczności i grup etnicznych. Jej zakres obejmuje teorię kultury ludowej jak i badanie poszczególnych jej dziedzin i wytworów materialnych”.
 
Wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie jest to wcale jednoznaczna sprawa. Oskar Kolberg, prowadzący tu badania kilkadziesiąt lat temu profesor Burszta, nasz rozmówca i w końcu my sami – każde z nas mogłoby podpisać się pod tą definicją. A równocześnie każde z nas robi trochę co innego.
 
Nasi poprzednicy przyczynili się do potocznego postrzegania etnologii na ich sposób – jako szukania „twardych faktów”, które można by zebrać, oprawić i traktować jako punkt odniesienia. Stąd wynika zapewne niechęć wielu osób do rozmowy z nami – uważają, że nie są kompetentni, żeby odpowiadać na nasze pytania, bo nie czują się średnią statystyczną tego co myśli i robi przeciętny mieszkaniec Krobi. I mają rację, nie są nią – nikt nie jest. To czego szukamy, to indywidualne historie, relacje wobec miejsc, idei czy tradycji. A w tej kwestii każda pytana przez nas osoba jest absolutnym specjalistą.
 
Fot. Paulina Salamandra
 

środa, 20 kwietnia 2016

Pytania bez odpowiedzi [Asia]; Biskupiańska gościnność [Bartek]

 
Pytania bez odpowiedzi [Asia]
 
 Na co dzień Krobia jest zwykłym miasteczkiem. I jak każde zwykłe miasteczko kryje w sobie niezwykłe historie. Na jedną z nich trafiłam w szarym domu przy rynku.
 
Znaleziono go podczas remontu, ma piętnaście czerwonych jak kulki jarzębiny, paciorków. Na końcu dwa wysłużone medaliki. Pani, która mi go pokazała, nie pozwoliła go wyrzucić. Chociaż „zostawili go Niemcy albo Ruski”, którzy podczas ucieczki nocowali w tym domu, to przecież jest on poświęcony. Malutki różaniec, z ogromną historią. Próbowałam odczytać starte litery, żeby poznać język, w którym dawny właściciel się modlił. Dopiero wieczorem, przy zachodzącym słońcu udało mi się zobaczyć początek napisu, O Maria ohne, dalej podpowiedział Internet. O Maria ohne sünde empfangen bitte für uns. A więc Niemcy. Kiedyś w Krobi stał kościół ewangelicki, a jego historia trwa nadal w pamięci mieszkańców. Dzisiaj w tym miejscu jest kino. Zastanawiałam się, jakiego wyznania był dawny właściciel czerwonego różańca. Tajemnicę udało się rozwiązać dopiero mojej przyjaciółce, która rozumie niemiecki.
 
Fot. Joanna Urbańska
 
Taki różaniec stworzony przez jezuitę z Belgii, Jana Berchmansa, służy do modlitwy katolikom. Głównie do Niepokalanie Poczętej, o zachowanie czystości. Jednak to nie jest koniec jego historii, to dopiero jej początek. Najważniejsze pytania pozostają bez odpowiedzi. Kim była osoba, która różaniec zgubiła? Skąd go miała? Co się z nią stało po nocy spędzonej w tym domu? Dokąd poszła? Jaka jest jej opowieść?
 
Każdy dom, każde wnętrze kryje niesamowite opowieści. Nie zdołamy poznać ich wszystkich. Nie uda nam się rozwiązać zagadek ukrytych za zamkniętymi drzwiami. Ale to nie powód, żeby przestać ich szukać.
 
Fot. Alicja Maciejewska
 
 
Biskupiańska gościnność [Bartek]
 
 Ciężko nie być zadowolonym z faktu, co się robi w terenie, kiedy zawiązuje się tak przyjemne i wartościowe kontakty. Nie umiem inaczej określić tego, że ludzie, którzy w poprzedni czwartek znali mnie jedynie jako studenta, który zdobył ich numer telefonu i chce ukraść im kilka godzin z życia, dziś w każdy możliwy sposób próbują mi pomóc osiągnąć cel. Nie chodzi też tylko o „odbębnienie” swojego, zrobienie wywiadów i pojechanie do domu. Przybliżyli mi oni to, jak wygląda prawdziwa Biskupizna, dzisiejsza, kultywowana przez pasjonatów. Uświadomili mi to, zabierając mnie na próbę zespołu do Gościńca Biskupiańskiego w Domachowie, gdzie grając, tańcząc rozmawiając, częstując lokalnymi przekąskami sprawili, że poczułem atmosferę, o której oni z takim zaangażowaniem opowiadają. Ciężko uchwycić to na zdjęciach i filmach, podobnie jak trudno uchwycić emocje, które czułem przebywając z nimi w tym miejscu. Podejrzewam, że gdybym zobaczył zespół w pełnej krasie, w strojach i z instrumentami, grających jedną z kilkuset znanych im piosenek, zostałbym tam na wiele godzin. Był to mój pierwszy, ale na pewno nie ostatni kontakt z tym regionem. Atmosferę, którą wytworzyli członkowie Biskupiańskiego Zespołu Folklorystycznego z Domachowa i Okolic trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć ich fenomen.
 

Fot. Bartosz Suwiczak
 
Fot. Bartosz Suwiczak
 

Fot. Anna Siemakowicz


wtorek, 19 kwietnia 2016

Ludziolodzy w terenie [Ala]


Etnologia (z gr. ethnos = lud, logos = nauka)
Antropologia (z gr. anthropos = człowiek, logos = nauka)
 
Moi koledzy o tym nie pisali, bo to niemiła część pracy etnologa, ale dużo osób odmawia udzielenia wywiadu. Chętnie „niezobowiązująco” pogawędzi, ale jak usłyszy: „a może Pan(i) chciał(a)by porozmawiać?”, to na różne sposoby się wykręca.

 
Fot. Alicja Maciejewska
 
Zastanawiałam się z czego wynika taka niechęć czy strach przed rozmową z etnologiem. Myślę, że główną przyczyną jest to, że ludzie nie wiedzą, czym właściwie zajmuje się etnologia i co etnolodzy badają. I z taką niewiedzą spotykam się nie tylko wśród mieszkańców Krobi, ale wszędzie: wśród moich dawnych znajomych ze szkolnej ławy, dalszej rodziny, rówieśników studiujących inne kierunki.

Tak więc postawiłam sobie za cel tłumaczyć ludziom, w prostych słowach, czym zajmuje się nasza dyscyplina.

Że nie staramy się stworzyć jedynej prawdziwej wersji wydarzeń czy tradycji. Że interesuje nas, jaki mają do niej stosunek pojedynczy ludzie. Chcemy dowiedzieć się, co ludzie myślą, a nie odpytać ich ze znajomości zwyczajów. Chcemy wiedzieć, jak konkretna osoba np. obchodzi święta, a nie tylko jak się je powinno obchodzić w danym regionie. A z takich pojedynczych wypowiedzi wyłania się potem pełniejszy obraz.

I myślę, że wczoraj udało mi się to wytłumaczyć moim rozmówcom i że nie tylko pomogło mi to w przekonaniu ich do udzielenia mi wywiadu, ale też sprawiło, że były to bardzo miłe, swobodne rozmowy. Poczułam się wreszcie nie tylko badaczem, ale przede wszystkim człowiekiem, a moi badani nie tylko badanymi, lecz przede wszystkim ludźmi. Bo etnolog (czy antropolog) to w końcu, w wolnym tłumaczeniu, taki… ludziolog.
 
Fot. Alicja Maciejewska
 
Wszyscy zresztą wrócili wczoraj do naszej kwatery w bardzo dobrych humorach i z podobnymi odczuciami – nagle wszystko zaczęło nam się udawać. Mam wrażenie, że dotychczas staliśmy ze stopą wsuniętą w drzwi, ale wczoraj Krobia nareszcie otworzyła przed nami swoje podwoje. Mamy coraz więcej doświadczeń, coraz więcej osób nas kojarzy, więc ludzie coraz chętniej z nami rozmawiają. Nie jesteśmy już tacy obcy.
 
Fot. Alicja Maciejewska

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Powroty na Biskupiznę [Anna Weronika]

Lubię o sobie myśleć, że chociaż w jakiejś części jestem Biskupianką. Mój pradziadek - Stanisław Paszke - urodził się w Krobi, chociaż cała jego rodzina pochodziła z Bojanowa i bliskich jego okolic. Nic więcej nie udało mi się jak dotąd ustalić - dlaczego akurat on się w tej Krobi urodził, czy tam mieszkali przez jakiś czas? dlaczego i jak długo? i dlaczego potem już nie? Ale mam przecież jego akt urodzenia i ta Krobia w nim jest zapisana. I już. To powrót prywatny, mój i rodzinny.
Był i dzisiaj powrót niegdyś zawodowy, bo związany z przygotowywaniem wystawy "Etnografowie w terenie", z poszukiwanie bohaterki zdjęcia wykonanego w 1969 roku przez Józefa Bursztę. Stara Krobia to już miejsce oswojone - wiadomo jak do niej dojechać, gdzie jest sklep, gdzie szkoła i gdzie mieszkają już znajomi - państwo Kaczmarkowie z rodziną. Drogą z Gostynia na Krobię trzeba skręcić w lewo, lekko pod górkę, obsadzoną po obu stronach kwitnącymi już całkiem śmiało gruszami (a może jabłoniami?). Droga prowadzi prosto pod znany dom, na przedzie którego kwieci się wiosenny ogródek. I już!
Ciasto, kawa, przywitanie tak nasycone radością, jakby się wróciło z dalekiej wyprawy i przyjechało z nie wiadomo jak daleka i po jakim czasie. I opowieści co się zmieniło. Sąsiedzi wybudowali naprzeciwko dom i trochę jednak zasłonili widok na klasztor gostyński (i na gostyńskiego silosa). A dzisiaj jest 49 rocznica ślubu zatem toasty wznosimy winem i kawą. Za rok Złote Gody, już jest zarezerwowana sala. Dożynki będą jak zawsze tylko w tym roku nieco wcześniej.
I cały czas powroty do wystawy, która już była przecież dla mnie tak dawno, a dla nich jakby wczoraj.
Obiecujemy sobie telefony, pozdrowienia wspólnych znajomych, informacje o tych dożynkach i jeszcze tylko szybkie wejrzenie za zielony horyzont. Świeży, rześki, wietrzny i pachnący.

P.S. Potem były jeszcze tańce i niespodziewana polka, ale to nie ta historia...




Fot. A. W. Brzezińska

Na tropie wielokulturowej Krobi [Marta]

Czy Wielkopolska może być uznawana za region wielokulturowy? Wbrew powszechnym opiniom - owszem. Historia wielu polskich miast i miasteczek, z pozoru jednorodnych etnicznie, skrywa informację o przedstawicielach innych etniczności. Podobnie w przypadku Krobi, w której na pierwszy rzut oka nie można spotkać wielokulturowych historii. Jednak po zagłębieniu się w temat, wytrwały poszukiwacz odnajduje ich całkiem sporo. Podobnie my, po nitce do kłębka, zaczęłyśmy poszukiwać tropów wieloetnicznej Krobi.
 
Jakie są pierwsze (ale nie ostatnie) efekty naszych poszukiwań? Otóż, okazuje się, że w XIX wieku w Krobi żyła niewielka społeczność żydowska, po której dziś pozostał kirkut. A raczej obelisk upamiętniający dawny kirkut. Była także synagoga, w podwórzu kamienicy, stojącej na krobskim rynku (Rynek 5), została jednak rozebrana w latach 90. XX w.
 
W Krobi żyła także mniejszość ewangelicka. Miała swój kościół oraz sąsiadujący z nim cmentarz. Jednak i te obiekty nie przetrwały do dzisiejszych czasów. W miejscu dawnego kościoła ewangelickiego znajduje się dzisiaj Kino Szarotka.
 
 
Link do filmu prezentującego dawną Krobię:

Fot. Marta Machowska

niedziela, 17 kwietnia 2016

Biskupizna – zielona ziemia bez lasów [Agata]


Jak mówi ludowe porzekadło: „Kto nierad robi, temu zawsze niedziela”. Jednak etnologa w terenie takie przysłowie nie dotyczy. Korzystając ze sprzyjającej aury (nie pada deszcz, czyli mamy dokładnie wszystko, czego nam potrzeba), niedziela czy nie, zwarci i gotowi ruszyliśmy do pracy. To nasz czwarty dzień na Ziemi Biskupiańskiej. Oswoiliśmy się już nie tylko z samą Krobią: schematem jej krętych uliczek, witrynami sklepów czy rozmieszczeniem strategicznych budynków, ale także z tutejszym krajobrazem. Hołdujemy zasadzie, że o ile oczywiście dyktafon i notatnik, to ważne elementy ekwipunku każdego adepta antropologii, to jednak naszym „podstawowym aparatem badawczym” są nasze zmysły. Obserwujemy, dotykamy, wąchamy, zapuszczamy się w zakamarki podwórek. Nie tylko z uwagą słuchamy naszych rozmówców, bacznie obserwujemy zdarzenia w przestrzeniach publicznych, skrupulatnie notujemy nasze przypuszczenia i pierwsze wrażenia. Również miejscowy krajobraz jest dla nas cennym źródłem informacji o dzisiejszej Bizkupiźnie, jej mieszkańcach i relacjach, które tu dzisiaj panują. Czas, więc na pierwsze analizy spod znaku antropologii krajobrazu oraz antropologii środowiska.

Czwartego dnia w terenie wiemy już, że Krobia i Biskupizna są miejscami, które trzeba poznawać wszystkimi zmysłami.


Słuch

Świst pociągów, głównie towarowych, przejeżdżających przez oddaloną o 2 kilometry stację kolejową Krobia (stacja Krobia Miasto znajdowała się w centrum, obok przystanku autobusowego i głównej drogi, jednak jest ona już dzisiaj nieczynna. Tory kolejowe prowadzące do niej zostały rozebrane, a linia kolejowa zlikwidowana) tłumiony jest przez ciągły szmer przejeżdżających przez miasto aut. Krobia leży przy drodze krajowej 434 na trasie Poznań-Wrocław. Pomimo, nowej obwodnicy, która częściowo przekierowała ruch z centrum na obrzeża miejscowości, szum mknących aut, towarzyszy nam każdego dnia. Jest to problem, do którego odniósł się Burmistrz podczas piątkowego spotkania w Centrum Kultury i Rekreacji im. Jana z Domachowa Bzdręgi. Określił on wówczas Krobię, jako gminę tranzytową – przejazdową. Położenie miasta, między dwiema dużymi aglomeracjami: Poznaniem i Wrocławiem, a także w sąsiedztwie silniejszych ośrodków, takich jak Leszno, czy Gostyń, skutkuje małym zainteresowaniem potencjalnych inwestorów. Duże firmy nie chcą lokować tu swoich przedsiębiorstw. Trudno jest ich tu przyciągnąć, zachęcić do inwestycji. Geograficzne usytuowanie miasta przeważa.

Dlatego też struktura zatrudnienia w okolicy opiera się na dwóch zasadniczych filarach: rolnictwie i małych zakładach rzemieślniczych/małych firmach (tych drugich jest ponad 1200 w gminie). Sami odkrywamy to po dźwiękach, które dochodzą do nas, gdy przemierzamy miasto: odgłosy wiertarek, spawarek, pokrzykiwania z toczących się aktualnie remontów czy wnętrz zakładów, przeplatają się z turkotem wielkich i nowoczesnych ciągników oraz z furkotem banerów reklamujących nawozy, sztuczną inseminację bydła, czy pasze dla trzody, na które natykamy się na każdym kroku.

Zapach

Zapachy w Krobi to strefa walki między wiejskością a miejskością. W czwartek, gdy tylko wysiedliśmy z autobusu, do naszych nozdrzy dotarły aromaty ze stojącej nieopodal budki z fast-foodami. Od razu przywołało to we mnie wspomnienie słynnej „kurczakowej budki” przy Kupcu Poznańskim na placu Wiosny Ludów. A więc, zapachy metropolii. Jednak, wkrótce przekonaliśmy się, że Krobia pachnie przede wszystkim swojsko. Intensywnie. Zapachy związane z hodowlą trzody chlewnej dopadają nas na każdym kroku. Nawet dzisiaj, gdy przez park zdążaliśmy na Mszę do kościoła świętego Mikołaja. Krobia pachnie wsią, ale tej wsi tam ani nie widać, ani nie słychać. Mimo poszukiwań, trudno nam było wyśledzić, gdzie znajdują się obory i chlewnie, w której części miasta mieszkają rolnicy, gdzie są zabudowania gospodarskie.

Zapach zdradza Krobię.

Jednak, w przeciwieństwie do reszty grupy, zapach który wywiozę jako emblematyczny dla miasteczka, to zapach palonych plastików, który razem z gryzącym i gęstym dymem, atakował nas niespodziewanie, nawet na rogatkach.

Dotyk

- Szorstkość – Krobię poznajemy, dzięki szorstkości kamieni, które leżą na pomniku upamiętniającym cmentarz żydowski. Zimne, mokre, chropowate. „Uszanuj miejsce spoczynku zmarłych” głosi napis na tablicy. Żydzi pojawili się w mieście w 1833 roku. W 1921 stanowili zaledwie 5% mieszkańców. Mieli swoją synagogę przy ul. Rynek 5, ale już w 1935 roku odbył się ostatni pochówek na tym kirkucie. Dziś teren o powierzchni 0,9 ha jest niczym nie ogrodzony i nie wyróżnia się z otoczenia. Nic nie zostało z macew. Wiatr zgasił płomień w jedynym stojącym tam zniczu.

- Chłód kościoła – Kościół św. Mikołaja, parafialny kościół Krobi, ma grube mury, które w kwietniu jeszcze oddają zimowy chłód. Podczas dzisiejszej obserwacji w trakcie nabożeństwa, liczyliśmy, że uda nam się odrobinę ugrzać. Jednak głównie przemarzliśmy. Wnętrze kościoła, mimo że zabytkowe i zadbane, sprawia wrażenie surowego, wręcz opuszczonego. Chłód jest integralną częścią odczuwania tego miejsca. Przy tym, świątynia nie ma żadnego zapachu. Od razu stwarza to pewne kontrast pomiędzy intensywną wonią miasta, a zimną i pozbawioną zapachu świątynią. Trochę jakby teren kościoła, nie leżał w Krobi. Czy kryje się za tym jakiś inny, głębszy problem? To zagadka do rozwikłania już w kolejnym wpisie.

Wzrok

Obchodząc Krobię wzdłuż i wszerz, zapuszczając się za jej granice i wędrując do Żychlewa, otoczeni jesteśmy polami. Zielone łany ciągną się po horyzont. Rosnące na polach wierzby, wskazują na to, że teren jest dość podmokły. Potwierdza to także obecność błotniaka zbożowego, rzadkiego ptaka drapieżnego gniazdującego na wilgotnych siedliskach. Pola nie są podzielone na mniejsze części, czasem tylko przedzielone są drogami dojazdowymi. Miejscami nie obsiana jeszcze ziemia, swoją barwą i strukturą zdradza, informacje o swojej żyzności. Tutejsze rolnictwo jest intensywne i wielkoobszarowe. Dominują duże gospodarstwa, nastawione na wyspecjalizowaną produkcję. Jak mówi sam burmistrz, są to przedsiębiorstwa. Trudno znaleźć tu „sielską wieś”, jest to raczej przemysł rolniczy.

Podsumowując – w terenie oprócz notatników i dyktafonów, mamy wyostrzone zmysły: szeroko otwarte oczy, nastawiony słuch, nie zatykamy nosów. Krajobraz jest naszym informatorem.

P.S. Nie ma tu lasów, a to dla leśnej antroplożki zawsze mały zawód. Niemniej, z pewnością Bizkupizna jest w kwietniu krainą intensywnej zieleni pól.
 
 
Fot. Marta Machowska
Fot. Marta Machowska
 
Fot. Marta Machowska
Fot. Marta Machowska